Sierp

    Miałem dzie­więć albo dzie­sięć lat, w każ­dym razie przy­stę­po­wa­łem już do komu­nii. Co roku razem z młod­szym bra­tem spę­dza­li­śmy let­nie waka­cje u dziad­ków na wsi pod Miel­ni­kiem. Tym razem przy­je­cha­li­śmy na ferie zimowe. Śniegu napa­dało po pachy. Jak okiem się­gnąć, słał się na polach gładko i miękko oraz skrzył się w słońcu. Trzy­mał ostry mróz. Bug zamarzł. Nie wolno nam było zbli­żać się do rzeki, bo kie­dyś zimą uto­pił się w niej nasz wujek, który był w naszym wieku, więc cho­dzi­li­śmy na górkę na sanki albo na sta­wek przy remi­zie na łyżwy. Poza tym się nudzi­li­śmy. Dla­tego kiedy – snu­jąc się po obej­ściu kory­ta­rzami wydep­ta­nymi w głę­bo­kim śniegu od domu do studni, od studni do obory i od obory do sąsieka – zauwa­ży­łem ten sierp ster­czący bez­czyn­nie mię­dzy sza­rymi bel­kami obory, od razu posta­no­wi­łem, że wyru­szymy z nim na pod­bój suchych badyli w ogro­dzie.
Sierp zawsze roz­pa­lał naszą wyobraź­nię dzi­kim pół­ko­li­stym zakrzy­wie­niem, wyśli­zga­nym drew­nia­nym uchwy­tem, ster­czą­cym na końcu cien­kim zębem ostrza. Kusił poręcz­no­ścią. Czę­sto podzi­wia­li­śmy bab­cię, jak w głę­bo­kim skło­nie żęła sier­pem trawę albo zboże pod­czas żniw. Sierp to nie to co kosa: wyż­sza od nas, groź­niej­sza, bo uży­wał jej tylko dzia­dek, a cza­sem ojciec. No i śmierć. Wspią­łem się na pry­zmę śniegu i sierp był nasz. Dawno nie sto­czy­li­śmy tak zacię­tej bitwy z bady­lami. Dotar­li­śmy do naj­dal­szych, nie­do­stęp­nych latem zakąt­ków ogrodu. Dostało się nawet tro­chę krza­kom porze­czek. Ponie­waż sierp jest narzę­dziem nie­bez­piecz­nym, dałem go bratu potrzy­mać tylko na chwilę. Chwy­cił tak nie­zdar­nie, że zaraz mu go zabra­łem. Wzno­sząc dzi­kie okrzyki, coraz śmie­lej sie­kłem na prawo i lewo, w górę i w dół. Aż nagle ostrze zgrzyt­nęło i pękło na pół. Tra­fi­łem sier­pem na kamień. Zamar­li­śmy, wpa­tru­jąc się w kikut, który został mi w ręce.
— I co teraz? — zapy­tał brat z prze­ra­że­niem.
— Jak to co? — odpar­łem, nad­ra­bia­jąc miną. — Odło­żymy go z powro­tem. Może się nie kapną. Po co im teraz sierp, w zimie?
— A jak się kapną?
— To powiesz, że zła­ma­łeś.
— Ja? Dla­czego ja? Prze­cież to ty go zła­ma­łeś! — zapro­te­sto­wał.
— Razem zła­ma­li­śmy. Tobie nic nie zro­bią, bo jesteś młod­szy.
A mnie to by ojciec chyba zabił — wyja­śni­łem z prze­ko­na­niem.
Wetknę­li­śmy kikut na miej­sce. Wcale nie było widać, że sierp jest zła­many. Pra­wie uwie­rzy­li­śmy, że nie był. Wie­czo­rem przy­je­chał po nas ojciec. Skub­nę­li­śmy ledwo co na kola­cję i zaraz poszli­śmy spać.
Naza­jutrz było Trzech Króli. Mie­li­śmy z rana jechać saniami na mszę. Bez śnia­da­nia, żeby iść do komu­nii. Ojciec wpadł do pokoju, zanim zdą­ży­łem zało­żyć odświętne spodnie. — Kto zła­mał sierp? — od razu zwró­cił się do mnie.
— Jaki sierp?
— Nie kręć. Widzia­łem twoje ślady
na śniegu.
— To nie ja.
— A kto?
Spoj­rza­łem wymow­nie na brata.
— Czy to ty? — ojciec patrzył na brata
z nie­do­wie­rza­niem.
— No… no… ja — powie­dział brat cie­niut­kim gło­sem. I zaraz się roz­my­ślił:
— To zna­czy nie ja, tylko on mi kazał tak
powie­dzieć.
— Kaza­łeś mu? Sam nie masz odwagi się przy­znać? Młod­szego brata wra­biasz, jak podły tchórz?
Chwy­cił mnie za koł­nierz i pchnął w kie­runku wyj­ścia.
— Do stajni — rzu­cił. Się­gną­łem po spodnie, ale wyrwał mi je, rzu­cił na pod­łogę.
Na podwó­rzu dzia­dek zaprzę­gał sanie. Koń Tatar pod­niósł głowę na mój widok. Wyda­wało mi się, że ze zdzi­wie­niem albo nawet ze współ­czu­ciem. Dzia­dek też spoj­rzał w mil­cze­niu.
W stajni pach­niało cie­płym koń­skim nawo­zem. Ojciec zamknął drzwi, się­gnął po bat i bez słowa chla­snął mnie po gołych nogach raz, drugi, trzeci. Zaci­sną­łem zęby, wsko­czy­łem na żłób, chwy­ci­łem się dra­bin. A on ciął dalej, kre­śląc mi czer­wone pręgi na nogach. W końcu odsta­wił bat, otwo­rzył drzwi i na odchod­nym rzu­cił:
— I nie zapo­mnij się wyspowiadać.

 

Comments are closed.

Newsletter

advert

Zdjęcie czytelnika

enean commodo est ullamcorper ut, eros

Kolekcja Krainy Bugu

Suspendisse a pellentesque dui