„Bo cóż znaczy świat, choćby najkolorowszy. Zawsze go bije pulsowanie własnego małego kąta na ziemi” (Melchior Wańkowicz)
Szukali ich po całej Polsce, a kiedy znaleźli, nie wiedzieli, który wybrać, bo każdy z nich potrzebował pomocy. Wołał o ratunek, który nadszedł w ostatniej chwili. Podjęli się karkołomnego wyzwania, ale nie żałują. Dziś ich siedziby, które wieki temu stanowiły o polskości i tradycji, a w peerelowskiej Polsce zostały skazane na zagładę, odzyskują dawny blask. Ich nowi gospodarze oddali im serce. W zamian dostają to samo, choć to trudna miłość, ale taka jest najciekawsza.
Gałki
Państwo Małgorzata i Waldemar Gujscy spod Warszawy Gałki w powiecie węgrowskim odkryli ponad dziewięć lat temu. Szukali niedużego, ziemiańskiego dworu, położonego na styku Mazowsza i Podlasia, bo właśnie stąd wywodzą się ich przodkowie. I znaleźli, choć serce i rozum podpowiadały im zupełnie co innego.
— Pierwsze wrażenie nie było najlepsze — wspomina Małgorzata Gujska. Dwór prawie w niczym nie przypominał rodowej siedziby, choć czas ocalił podstawową bryłę budynku. Reszta to były przegniłe ściany, odsłaniające zmurszałe żebra konstrukcji, zabite dechami okna, zapadnięty dach, grzyb panoszący się od podłogi po sufit. W salonie stał parnik. Pozostałe pomieszczenia, zaczadzone od wiecznego palenia w piecu, pełne zwierzęcych odchodów, dopełniały obrazu nędzy i rozpaczy. Budynek zamieszkiwały dwie rodziny, pracownicy pobliskiej spółdzielni produkcyjnej. Nikt nie miał tu świadomości, czym był ten dwór jeszcze kilkadziesiąt lat temu i jaką wartość historyczną może mieć dzisiaj. Nikt też nie włożył weń ani złotówki.
Modlitwa za dwór
Dwór w Gałkach to ostatnie dzieło Bolesława Podczaszyńskiego, najwybitniejszego architekta XIX wieku.
— Tego dworu miało nie być. Podobnie jak tysięcy innych na terenie Rzeczpospolitej. Władza komunistyczna wydała na nie wyrok. Miały po nich pozostać tylko ruiny i zgliszcza. Nawet pamięć o nich i zamieszkujących je „panach‑braciach” miała zniknąć, wymazana ze zbiorowej świadomości Polaków. A przecież dwór to centrum polskości, patriotyzmu, promieniującej na wieś kultury — podkreśla Waldemar Gujski. — Dlatego kiedy od Stanisława Fiedorczuka, kierownika siedleckiej delegatury Mazowieckiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, dowiedzieliśmy się o przetargu, natychmiast zgłosiliśmy swój udział — opowiada.
Ale nie tylko jemu zależało na Gałkach. Jednym z jego konkurentów był Amerykanin polskiego pochodzenia, który planował otworzyć w tym miejscu ośrodek odchudzania dla puszystych. Drugim okazał się handlarz zabytkowymi nieruchomościami, mający nadzieję na rychłe odsprzedanie dworu po dużo wyższej cenie.
— Podbijałem kwotę, by zniechęcić konkurentów — zdradza gospodarz dworu — chociaż zdawałem sobie sprawę z moich ograniczonych możliwości finansowych. Kiedy ja dobijałem targu, żona modliła się w kościele w Grębkowie, by to opatrzność zdecydowała o naszym losie. I udało się. Wójt okazał się na tyle życzliwy, że chciał rozłożyć nam zapłatę na raty, ale po przetargu okazało się to niemożliwe – zabraniały tego przepisy. W potrzebie zjawili się też przyjaciele i Gałki weszły do naszej rodziny — mówi rozpromieniony gospodarz.
Historia zobowiązuje
Folwark Gałki został założony przez rodzinę Popielów w końcu XVIII wieku.
W 1876 roku Ignacy Popiel sprzedał go Krzywińskiemu. Nowy właściciel założył park, a w 1876 roku zlecił Podczaszyńskiemu zaprojektowanie siedziby dworskiej w miejscu dużo wcześniejszego drewnianego dworu. Na początku XX wieku właścicielem Gałek został Władysław Kraśniewski. W 1920 roku kupił je Władysław Kupiel i założył wokół dworu stawy. W latach 30. zadłużony folwark przejął bank, a ziemię rozparcelowano. Dwór użytkował potem Roman Kowalski. Od 1945 roku przejął go PGR w Mieni, wprowadzając do dworu swoich pracowników. W 1980 roku zdewastowany już zabytek przeszedł w ręce Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Jagodnem.
— Na szczęście nikt się o Gałki nie upominał, dwór nie miał żadnych roszczeń reprywatyzacyjnych — wyjaśnia Waldemar Gujski. Co nie znaczy, że było łatwo.
Odbudowa dworu zajęła sześć lat i odbyła się wyłącznie za prywatne pieniądze nowych właścicieli.
— Państwo w bardzo nikłym stopniu pomaga w restauracji tego typu obiektów — zauważa mecenas. — Dla wielu miejscowych kupowanie tej ruiny było szczytem głupoty. Zresztą trzeba być naprawdę zwariowanym, by podejmować się takiego zadania — przyznaje jego małżonka. — Ale uczono nas w rodzinnych domach, że trzeba ratować to, co polskie, co ma szanse się odrodzić i być przykładem dla lokalnej społeczności. Najbardziej dumna jestem z tego, że rozstanie z ludźmi zamieszkującymi ten dwór przebiegło w bardzo dobrej atmosferze. Wybudowaliśmy dla nich dwa domki. Mój syn bawi się z dziećmi sąsiadów. Kupuję u nich jajka i jagody. Wspólnie ubieraliśmy ołtarz w parku na „majowe”. Wierzę, że nadal będziemy żyć w zgodzie.
Fachowcy z Podlasia
Zanim państwo Gujscy podjęli się dzieła restauracji zabytkowego dworu, przewertowali mnóstwo publikacji poświęconych temu tematowi. Chcieli jak najwierniej odtworzyć dawną siedzibę ziemiańską, nie popadając w manieryczny patos. Wielu cennych uwag udzielił im znawca tematu i miłośnik dworów, a prywatnie przyjaciel mecenasa Gujskiego, dr Maciej Rydel.
— To przykład odbudowy godny naśladowania, podjęty z wielkim znawstwem i poszanowaniem tradycji — mówi wiceprezes Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego.
— Odbudowywaliśmy dwór sposobem gospodarczym — tłumaczy pan Waldemar. — Szukałem w całej Polsce fachowców, których zadaniem było jak najwierniejsze odtworzenie dworu i jego wnętrza, ale oczywiście nie obyło się bez problemów. Perypetie związane z odbudową i robotnikami to osobna opowieść. Każdy, kto podjął się podobnego wyzwania, wie, o czym mówię. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie grożono mi spaleniem! — śmieje się pan Waldemar.
— To był czysty surrealizm — dodaje jego żona, wspominając pierwsze spotkanie z dworem. — W progu przywitała mnie koza, za którą wytoczyło się dwóch pijanych panów, zdziwionych wizytą nieproszonych gości. Z sufitu posypały się ptasie pióra. Dym gryzł w oczy. Co my tu robimy, pomyślałam.
— Żona zarzekała się, że za żadne skarby tu nie zamieszka — wspomina tamten czas mecenas Waldemar Gujski. — Ale było coś nienamacalnego, coś metafizycznego, co nam podpowiadało, że to właśnie jest to miejsce. Nasz kąt na ziemi. Nasze przeznaczenie — przyznaje nowy gospodarz Gałek.
Przy pomocy miejscowych, nowym gospodarzom udało się sprawnie uprzątnąć teren, wywożąc stąd tony różnych rupieci. Czego tam nie było! Stare telewizory, lodówki, mnóstwo szmat, zardzewiałego żelastwa, spróchniałych desek, papierów…
— Kiedy odsłoniliśmy budynek i do środka wpuściliśmy trochę światła, zabraliśmy się za odkuwanie tynków. Nie mieliśmy żadnych planów rozmieszczenia oryginalnych pomieszczeń, bo dokumenty się nie zachowały. Wszystko było zabite dechami, zamurowane albo wręcz wyburzone. Powoli zaczął wyłaniać się dawny układ wnętrz. Czuliśmy intuicyjnie, gdzie znajdowały się poszczególne pokoje. Potem przyszła kolej na podłogi. Postanowiłem wykonać je z polskiego kamienia. To dzieło fachowca z Międzyrzeca Podlaskiego. Na Podlasiu są świetni fachowcy, tylko trzeba umieć ich znaleźć — twierdzi pan Waldemar.